Mieczysław

List Stefana Themersona do Kazimierza Askanasa

(…). Piszesz, żeby Ci przysłać dane jakieś o moim ojcu.

Kiedy myśleć o tym zacząłem, zaskoczyło mnie, że tak mało wiem. Nawet tego kiedy się urodził nie jestem pewien. Z obliczeń wynika, że w roku 1872 – ale może być, iż o rok wcześniej lub później. Gimnazjum kończył nie to nasze, a Małachowskiego (?), ale jak się ono nazywało w XIX wieku? Uniwersytet, medycynę, – w Warszawie, – summa cum laude. Wiem, że był w Londynie i w Paryżu w roku – chyba – 1910. Zdawało mi się, iż słuchał wykładów Charcota, ale to nie możliwe, bo Charcot umarł w 1893 roku. W każdym razie, pod wpływem Charcota hipnotyzmem leczniczym się interesował. (Oczy miał zielone i uporczywe. Improwizacją – „chmury…niebo…wiatr & c…”, niby poetycką, pacjentów depresje starał się uśmierzać).

Już przed Pierwszą Wojną, w gabinecie jego lekarskim były świnki morskie, mikroskop, maszyna elektrostatyczna Winshursta, pantostat, lampy do podczerwieni, a tuż po wojnie lampa kwarcowa & c. Lubił się nazywać lekarzem-higienistą i lekarzem-społecznikiem. Był lekarzem szkolnym i (przed pierwszą wojną) lekarzem straży ogniowej, a także coś z wodociągami miał do czynienia. Pamiętam, że widziałem numer pisma humorystycznego „Mucha” (także sprzed pierwszej wojny) z satyrą na dwóch polskich „pionierów” higienistów: dra Tchórznickiego (jeśli mnie pamięć nie myli) i dra Themersona.

W roku 1904 był, jako lekarz wojskowy, na wojnie japońskiej, gdzieś daleko (w Mandżurii?). Napisał wtedy nowelę p.t. „Manza”. Bolesław Prus mu jej winszował (listem 1906). Drukowana była w „Tygodniku Ilustrowanym”, przypuszczam, że w tym samym roku 1906 (?), a potem w zbiorze nowel p.t. „Manza”, wydrukowanym w r. 1927 przez F. Pauli, Płock, Grodzka 6. Wiem, że gdzieś w tych czasach, to znaczy przed Pierwszą Wojną, na początku stulecia dwie jego sztuki wystawione były w teatrze w Łodzi (nie wiem dlaczego w Łodzi?) z Władysławem (?) Tatarkiewiczem (?) o ile mnie pamięć nie zawodzi. Wzmiankę o tym widziałem w którymś z wydań Encyklopedii Olgebranda. Sztuki te były, zdaje się, pisane pod wpływem Zapolskiej (którą znał osobiście).

Z czasów owych, sprzed Pierwszej Wojny, (a i mnie na świecie nie było jeszcze wtedy), „historyczną” anegdotę przytoczyć mogę, która świadczy o jego odwadze cywilnej. Po powrocie z wojny japońskiej, w gabinecie swoim lekarskim, ujrzał przez okno jak na ulicy (Grodzkiej) żołnierz carski bije nahajką Żyda w kapocie. Zostawił pacjenta, narzucił na siebie szynel oficerski, zbiegł na dół i rozkazał żołnierzowi zameldować się w komendzie (zdaje się na Placu Kanoniczym). Dalszy ciąg był komiczny, bo mój ojciec za to, że wyszedł na ulicę bez pasa, skazany został na trzy tygodnie twierdzy w Warszawie. Nie bardzo ta twierdza musiała być tragiczna, bo – pamiętam – matki mojej komentarz, dobrotliwie uszczypliwy, był: „kobiety, wino, śpiew”. Jeśli o „wino” chodzi to chyba nie, bo (za moich czasów w każdym razie) nie pił (i nie palił). „Kobiety” – owszem, tak. „Śpiew”? Za młodu grał na skrzypcach, ale nigdy go ze skrzypcami w ręku nie widziałem. Ale był muzykalny, sentymentalnie. Gramofonu w domu nie było – bo, w owym czasie, gramofon był wulgarny. Było pianino. Na tym pianinie matka moja „Marsz żałobny” Chopina grać musiała, podczas gdy ojciec Kornela Ujejskiego deklamował (co mnie bardzo wtedy oburzało, bo to było tego samego dnia kiedy depesza przyszła z Paryża o samobójczej śmierci jej siostrzenicy, żony filozofa bergsonisty).
Ale taki już był: uczuciowo – sentymentalnie romantyczny; stylistycznie – naiwnie barokowy; moralnie – klasycystycznie pryncypialny; życiowo – ogromnie niepraktyczny realista.

Amalgamat dziwny, ale może, w pewnym sensie, typowy na przełomie wieku XIX z XX-ym? Z tym Chopinem rzecz zresztą nie tak prosta pewnie była jak mi się wówczas (gdzieś w latach 20-tych) wydawało, bo i w poczekalni dla pacjentów olbrzymia grawiura w szerokiej ramie wisiała – „Chopin improwizujący w salonie paryskim” – z odręcznym napisem „Mieczysławowi Themersonowi na pamiątkę” – ale bez podpisu. Ale wiedziałem, że to był od „legendarnej” pani Zofii prezent.

W 1914 nowa wojna – i znów, jako lekarz wojskowy, na Wschód. Tym razem rodzina cała (moja matka, brat lat czternaście, siostra lat dziewięć i ja – cztery) ruszyła jego szlakiem na Wschód, aby być po tej samej stronie frontu. Ryga, Petersburg czyli Pietrograd, Wielkie Łuki.
Niewiele go wtedy widziałem, bo był po szpitalach frontowych, ale w Wielkich Łukach był chyba z nami, bo tam deńszczyk jego, pamiętam, był mi za guwernantkę. Wróciliśmy jesienią 1918, tzw. „ciepłuszką”, przez Wilno i Warszawę do Płocka, do tego samego mieszkania (Grodzka 5), którego oczywiście nie pamiętałem. Mieszkanie i gabinet ocalały, ale funduszów nie było chyba żadnych, bo – pamiętam – kiedy pierwszy raz do klasy wstępnej poszedłem w aksamitnej czapce mojej siostry i dzieci mnie wyśmiały, nazajutrz trzeba mi było czapkę szkolną kupić na kredyt. Tak więc, mimo plotek, że wszyscy, co z Rosji wrócili, brylanty z korony carskiej przywieźli ze sobą, pracą zarabiać na chleb zacząć musiał od nowa. Polityką się nie zajmował, ale do prac społecznych wrócił chyba natychmiast, bo go już wkrótce, w roku 1919 albo 20 (?), ktoś zadenuncjował i o „bolszewizm” oskarżył. Karetką go zawieziono do więzienia. Jeszcze wiele lat potem, kiedykolwiek ta karetka po bruku ulicy Grodzkiej nocą turkotała, matka moja budziła się i do okna biegła. Czasy to były burzliwe i niebezpieczne. Kara śmierci nie była rzadkością. Matka moja pojechała do Warszawy, gdzie prokuratorem generalnym był p. Szyszkowski (?), który także był przedtem w Wielkich Łukach, gdzie z ojcem moim uroczystości na 200-lecie Kościuszki organizowali. Widok to musiał być dziwny: ojciec mój w mundurze oficera carskiego, z orderem św. Stanisława na piersiach, celebrujący rocznicę Kościuszki, deklamując sielankowo-patriotyczne wiersze w stylu… Konopnickiej!
Interwencja prokuratora Szyszkowskiego, który zaświadczył, że oskarżenie było bezpodstawne i złośliwe, bo ojciec był polskim patriotą w Rosji jeszcze, poskutkowało i z więzienia został bez rozprawy wypuszczony. Bardzo go ta rzecz cała bolała, bo lubił chodzić wieczorami do cukierni Skowrońskiego (?) na Placu Kanoniczym, ale tam go widocznie jakiś afront spotkał (albo też ktoś kogoś o denuncjację posądzał), bo przeniósł się do cukierni Szałańskiego przy ulicy Tumskiej, która mniej staroświecka była.

Czy sprawa „Czarnego Dworu” zaczęła się przed rokiem 1920 czy też potem – nie wiem. Ale trwało to lata. Wystąpił z inicjatywą wybudowania domów (bezpłatnych? magistrackich?) dla bezrobotnych. Wiele było sporów i szykan, ale w końcu domy zbudowano (1924??). Poszedłem tam kiedyś (lat ileś później), żeby je zobaczyć(gdzieś za magistratem na Starym Rynku, z wylotem na ulicę Dobrzyńską?), bo tyle o nich słyszałem –i zaskoczyło mnie, że to był szereg niskich, drewnianych, przyziemnych, posępnych budynków i że to o nie tyle walk trzeba było toczyć. A jednak było to społeczne osiągnięcie, nie poetycznie słowne a namacalnie realne. Wiem, że był taki wniosek na Radzie Miejskiej, żeby tę uliczkę na „Czarnym Dworze” jego imieniem nazwać, ale wniosek nie przeszedł, bo Radni uznali, że uliczka za mało „okazała”!

Z tego co pisał po Pierwszej Wojnie, najciekawsza chyba „Martyrologia Lekarza Szkolnego” – drukowana w odcinkach w piśmie „Pokłosie Szkolne” (?),którego zeszyty są zdaje się w bibliotece Towarzystwa Naukowego. Pisał też do tygodnika (dwutygodnika?), którego redakcja znajdowała się przy ulicy Tumskiej („Tygodnik Polski”? nie pamiętam tytułu). Podpisywał się „Prawdzic”. Późnym wieczorem, po pracy i po cukierni pisał powieść, która pod tytułem „Bunt krwi” ukazała się w Krakowie w roku 19??. Matka moja mówiła, że urągliwa recenzja tej powieści w jakiejś gazecie do śmierci jego się przyczyniła. Bo dumny był bardzo. Nie znosił poniżeń. Kiedy mnie w klasie IV pan Liszewski postanowił na drugi rok zostawić (bo pamięć mając za młodu jeszcze gorszą niż dzisiaj, królów polskich chronologicznie z datami nie potrafiłem wyliczyć i na mapie, z daleka, Kurlandię z Inflantami pomyliłem) ojciec mój, w tej samej cukierni Szałańskiego, zawarł z panem Liszewskim a gentelman’s agreement, że mnie p. L. do klasy V przepuści, ale ja przez cały rok do szkoły w ogóle nie będę chodził. I tak było. […]
Matka moja kochała go i podziwiała, co nie było dla niej rzeczą łatwą, ponieważ rodzina jej miała go w sardonicznej pogardzie, że to „posag” roztrwonił i zamiast solidną karierę lekarską sobie zbudować i byt dostatni rodzinie zapewnić, donkiszoterią (która w gruncie rzeczy, mimo wszystko, imponowała) życie zmarnował. Wstawał o 8 rano.

Przed 9-ą był już w gabinecie swoim czekając pacjentów. Nierzadko w nocy dzwonek go budził i do chorego wzywał. Czasem powozem, częściej zwykłą chłopską furą, jechał na wieś, by po paru godzinach wrócić z koszem jako honorarium. Raz, a może dwa razy na tydzień, w Kasie Chorych (przy ulicy Kolegialnej?) z urzędnikami wiecznie („dla zasady”) użerał o to ile minut mu wolno poświęcić jednemu pacjentowi. Wiele spotykałem osób ze „sfer” różnych, którzy go znali i cenili. Ale przyjaciół miał chyba niewielu. Ta jego „donkiszoteria” polegała chyba na tym, że te swoje „wzniosłe” (XIX wieczne?) „zasady” nie tylko w górnolotnym pięknoduchostwie, ale i w realiach codziennego życia próbował stosować. Co nie było rzeczą łatwą. Był, zdaje się, w gruncie rzeczy, samotny.

Brat mój, Roman, po zdaniu matury w tym samym (naszym, „Jagiełły”) gimnazjum, poszedł na front (pod Lidą, 1920) skąd powrócił (przez Jabłonnę) z chorobą kręgosłupa, z której się już nigdy nie wyleczył. Studiował medycynę i wkrótce po otrzymaniu dyplomu umarł (1929).
Ojciec mój umarł w rok później, 1 marca 1930. Miał lat 58. Ja jestem dzisiaj o 10 lat starszy i patrzę na niego jak na kogoś o wiele ode mnie młodszego. Ale co tam. Oko syna nieważne i to jego sprawa osobista. Ale jak się ów żywot zabarwi w oczach historyka, który z pojedynczych cząstek mozaiki postara się odtworzyć obraz odcinka owych minionych czasów?

28 czerwca 1978 roku

Skip to content